Czuł odciski jej delikatnego światła w swoim wnętrzu. Odciski, które w nim pozostawiła podczas ich ostatniego spotkania. Ale czuł też jej ból — jej ciche cierpienie, które słyszał tak głośno. Wciąż pamiętał, jak łagodniała, gdy była przy nim. Wciąż pamiętał jej ciche odciążenie — jakby choć na chwilę złożyła swoje brzemię. A on chciał pomóc jej nieść to brzemię. Tak, by nie musiała znosić ciężaru swego brzemienia sama. Tak, by mogła znów zaczerpnąć tchu — by mogła znów iść silniejsza, bez drżenia, i by mogła odnaleźć własną siłę, by złożyć swoje cierpienie na zawsze.
Chodził więc znanymi i nieznanymi ścieżkami, pytając wieśniaków i przechodniów, czy nie usłyszeli choćby echa jej obecności — ale nie pozostały po niej żadne znaki obecności. Nawet zwrócił się do niebios, by wskazały mu drogę — lecz te go odrzuciły. Wszystko, co mu pozostało, to tylko rozpaczliwa cisza.
Po pewnym czasie zaczął słyszeć drobne opowieści — okruchy jej obecności niesione przez wieśniaków, którzy przypadkiem ją spotkali. Wiedział więc, że ich ścieżki się przecinają — tylko ich kroki stąpają po tej samej ziemi w innym czasie. To przyniosło mu choć odrobinę wewnętrznego spokoju, bo wiedział, że jej obecność wciąż gdzieś jest blisko.

Ale dni zamieniły się w tygodnie. A tygodnie w miesiące.
Czuł się, jakby stał przed masywnym murem. Murem nie do pokonania. Cichym murem, który nie daje odpowiedzi. Nawet echa…
Z upływem czasu stracił całą swoją siłę. Przygasł — i w końcu cicho się poddał.
A gdy się poddał, zrozumiał, że nie może walczyć z tym murem. Że walka z tym murem nadaje mu sens istnienia. I że jeśli naprawdę ma ją spotkać ponownie — jeśli ich drogi mają się znów połączyć — tak się i stanie. Nie przez ciągnięcie. Nie przez pchanie. Ale przez to, że po prostu będzie sobą. I że jedyne, co może zrobić, to stworzyć dla niej przestrzeń — przestrzeń, do której będzie mogła wejść. Pewnego dnia. Gdy ten mur się rozpuści. Gdy cel tego muru straci znaczenie. Gdy ten mur utraci swój sens. I gdy niebiosa pozwolą, by ich ścieżki znów się połączyły.